— Zresztą, spodziewałem się tego... Mnie się jeszcze nic nie powiodło; wiem, że nie mogę być szczęśliwym. W domu mnie bito, a w Paryżu jestem celem naigrawań. Bo to widzi pani, kto nie umie innym odbierać kochanek i nie jest dosyć zręcznym, żeby tyle pieniędzy zarobić co inni, powinien w jakimś kącie umrzeć odrazu. O! bądź pani spokojna, nie będę cię już dręczył. Ale kochać nie możesz mi zabronić, prawda? Będę cię kochał bezinteresownie. Tak to, tak!... taka moja dola...
Teraz on wybuchnął płaczem. Dyoniza starała się go pocieszyć i wśród tej serdecznej gawędy, dowiedzieli się, że są z jednych stron: ona z Valognes, on zaś tylko o trzy mile dalej, z Briquebec. Ojciec jego ubogi woźny, chorobliwie zazdrosny, ćwiczył go nazywając bękartem; drażnił go bowiem długą, żółtawą twarzą i konopiastemi włosami, które jak mówił, nieznane były w jego rodzinie. Powoli zaczęli rozmawiać o łąkach ogrodzonych żywopłotem, o zacienionych ścieżkach kryjących się pod wiązami, o ulicach porosłych trawą, jakby w parku. Dokoła nich noc zapadała coraz więcej, widzieli trzcinę rzeczną, koronkę z cieniów czarnych pod migotaniem gwiazd; spokój w nich wstępował i oboje zapominali o swych cierpieniach. Prześladujące losy, połączyły ich koleżeńską przyjaźnią.
— No i cóż? — zapytała żywo Paulina, biorąc Dyonizę na stronę, gdy przybyli na stacyę.
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/235
Ta strona została skorygowana.