— Czegożbym się miała obawiać? — zapytała Dyoniza.
— Gotów żądać wdzięczności, wiele z tutejszych panien zaskarbia sobie jego łaski — odrzekła Paulina ze śmiechem.
Jouve oddalił się, udając że ich nie widzi; ale posłyszały, że zaraz napadł na subiekta od koronek, który zawinił tem, że się przyglądał koniowi upadłemu na ulicy Neuve-Saint-Augustin.
— Ale, ale — powiedziała Paulina — czyś ty nie szukała wczoraj pana Robineau? zdaje się, że już powrócił.
Dyoniza myślała, że jest ocaloną.
— Dziękuję ci za wiadomość; obejdę do koła, żeby przejść przez oddział jedwabi. Posłano mię wprawdzie tylko na górę po penioar, ale trudna rada... Rozstały się. Dyoniza z miną zakłopotaną, jak gdyby biegła z kasy do kasy dla sprostowania jakiej pomyłki, dostała się do wschodów i zeszła do halli. Było trzy kwadranse na dziesiątą, dzwoniono już na pierwszy stół. Słońce rozgrzewało szyby i pomimo spuszczonych rolet z szarego płótna, zgęszczone powietrze przejęte było spieką. — Czasami chłód wydzielał się z polewanej cienkim strumieniem przez chłopców podłogi. Panowała jakaś ospałość, letnia siesta, kontuary pośród zalegającej je próżni, przypominały puste kaplice i kościoły, gdzie zapadają cienie, po odprawieniu ostatniej mszy. Subiekci stali drzemiąc, nieliczne
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/251
Ta strona została skorygowana.