z miną seryo, starając się o zachowanie równowagi.
Hutin ciągle mruczał:
— Piękny mi spacer z temi naczyniami.
Jego stół i Faviera znajdował się na końcu korytarza, w ostatniej jadalnej sali. Wszystkie były do siebie podobne, przerobione z dawniejszych piwnic; na cztery metry były szerokie a, na pięć długie, powleczone cementem i urządzone jak refektarze. Ale wilgoć przejadła malowanie, żółte ściany pokryły się zielonkowatemi plamami i z okienek piwniczych, wychodzących na ulicę na równi z chodnikiem, wpadał blady dzienny blask, ciągle przerywany ciemnemi cieniami przechodniów. W lipcu równie jak w grudniu, duszono się tam w gorącej parze, pełnej zabójczych wyziewów z kuchni.
Hutin wszedł pierwszy. Na stole, jednym końcem wmurowanym w ścianę i nakrytym ceratą, tylko szklanki, widelce i noże oznaczały miejsca. Stos talerzy na zmianę, wznosił się na każdym końcu. Po środku leżał ogromny bochenek chleba, z wetkniętym weń nożem. Hutin postawił butelkę i talerz; potem wziąwszy serwetę z dołu kratek, które służyły za jedyną ozdobę sali, usiadł wzdychając.
— Jak na złość jestem głodny!... — mruknął.
— Zawsze tak bywa — powiedział Favier, usiadłszy obok niego po lewej stronie. Gdy umierasz z głodu, to nie masz co jeść.
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/258
Ta strona została skorygowana.