Mrużąc oczy po za okularami, przyglądał się rzeźbionemu psu, z wargą odwiniętą, zębami wyszczerzonemi, szczekającemu zawzięcie. Zachwycony Pépé, wspinał się na paluszki, opierając rączki na kolanach starego.
— Byleby się końce schodziły, kpię z reszty — mówił on dalej, wyrzynając delikatnie język końcem scyzoryka.
— Ci hultaje pozbawili mnie dochodów, ale choć nie mam już zysków, to jeszcze jednak nie tracę, albo przynajmniej niewiele. Raczej życie poświęcę, aniżeli mu ustąpię.
Potrząsał w powietrzu swoim nożykiem i białe włosy rozwiewały mu się ze złości.
— Jednakże, gdyby ofiarowano przyzwoitą sumę, byłoby rozsądniej ją przyjąć — odważyła się powiedzieć Dyoniza, nieodwracając oczu od igły.
Wtedy dzika zaciętość Bourrasa wzmagała się:
— Nigdy!... Z nożem na gardle, wołałbym nie! Kontrakt mi służy jeszcze na dziesięć lat... a więc dziesięć lat nie zabiorą tego domu; choćbym miał zginąć z głodu, w czterech pustych ścianach. — Już dwa razy przychodzili, żeby mnie otumanić. Ofiarowali mi dwanaście tysięcy franków za towar, a osiemnaście tysięcy za pozostające lata dzierżawy, razem trzydzieści tysięcy; ale nawet za pięćdziesiąt nie ustąpię! Trzymam ich w garści i chcę, żeby mi nogi lizali.
— To jednak piękna suma, trzydzieści tysięcy — mówiła znowu Dyoniza. — Mógłbyś pan otworzyć sklep gdzieś dalej... a gdyby kupili ten dom?
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/297
Ta strona została skorygowana.