Bourras, który wykończał już język psu, milczał chwilę z dzięcęcym uśmiechem na twarzy, jakby śniegiem przypruszonej. Potem znowu rozpoczął:
— Dom? tego się nie boję... Przeszłego roku mówiono o tem i dawali osiemdziesiąt tysięcy, dwa razy tyle co wart obecnie. Ale właściciel, były handlarz owoców taki nicpoń jak oni, chciał z nich łyka ciągnąć. Zresztą mnie się obawiają i wiedzą że ja tembardziej nie ustąpię. Nie! nie! Jestem tu... i pozostanę! Nawet cesarz, wszystkiemi swemi armatami nie poruszyłby mnie ztąd!
Dyoniza nie śmiejąc już ust otworzyć, dalej zajętą była igłą; starzec zaś wygłaszał urywkowe frazesa, pomiędzy jednem a drugiem cięciem scyzoryka:
— To się dopiero zaczyna — mówił — później będą się dziać osobliwe rzeczy... mam pomysły, które wymiotą parasole z ich magazynu.
W głębi tego uporu tkwił bunt małego fabrykanta wyrobów artystycznych, przeciwko zalaniu rynku towarem tuzinkowej wartości.
Pépé, dostawszy się nareszcie na kolana Bourrasa, niecierpliwie wyciągał rączęta do psa.
— Daj, panie!
— Zaraz, mój malcze — odpowiadał stary miękkim głosem — on nie ma oczu; trzeba mu teraz zrobić oczy. — Wyrzynając znowu zwracał się do Dyonizy. — Słyszy panna, co oni wyrabiają?... To mi zgiełk... nic mię tak nie gniewa jak to, że ich
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/298
Ta strona została skorygowana.