teryę; zachwalał swoje alpagi, mohairs, lekkie wełniane materye i mantyny. Zwycięztwo zawsze przy nim pozostawało. Zrozpaczony starzec powtarzał, że sztuka upadła, rzeźbił swoje rączki dla własnej przyjemności, bez nadziei sprzedania ich kiedykolwiek.
— To moja wina! — mówił do Dyonizy. Nie trzeba mi było trzymać tandety po franku! oto do czego nowe idee mogą doprowadzić. Chciałem iść za przykładem tych zbójów, tem lepiej jeżeli przepadnę.
Lipiec był bardzo gorący. Dyonizie dukuczało to w jej dusznym pokoiku pod szyfrowym dachem. Dla tego przyszedłszy z magazynu, brała małego Pépé od Bourrasa i zamiast pójść zaraz na górę, szukała chłodu w Tuilieryjskim ogrodzie, bawiąc tam aż do zamknięcia bram. Pewnego wieczoru, zagłębiając się pomiędzy kasztanami, przelękła się bardzo; zdawało jej się, że wprost ku niej idzie Hutin. Po chwili, serce zaczęło jej bić gwałtownie, był to Mouret, który zjadłszy obiad na lewym brzegu, szedł pieszo do pani Desforges. Gdy Dyoniza zwróciła w bok, żeby go minąć, spojrzał i chociaż się zciemniało, poznał ją odrazu.
— To pani?
Nieodpowiedziała, zmieszana tem, że się raczył zatrzymać. On, uśmiechnięty, krył swe pomieszanie pod maską grzecznej protekcyonalności.
— Pani ciągle przebywasz w Paryżu?
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/318
Ta strona została skorygowana.