Dźwięczało błaganie w drżącym jego głosie. Słowa mu się w ustach plątały coraz więcej; wciąż oczekiwał, że Colombanowi wyrwie się z serca okrzyk — lecz napróżno.
— Wiem, że starym ludziom brak ognia; gdy młodzi biorą zarząd w rękę, wszystko się ożywia, mają bowiem ogień w ciele i to jest bardzo naturalne... Ale nie, nie, nie mogę, słowo uczciwości! Gdybym ustąpił, potem byście mi to wyrzucali.
Zamilkł, drżąc cały, a ponieważ młodzieniec siedział wciąż z głową spuszczoną, zapytał go trzeci raz, po chwili kłopotliwego milczenia:
— Nic nie mówisz?
Nakoniec Colomban, nie patrząc nań odpowiedział:
— Nie ma tu nic do powiedzenia, panie Baudu: jesteś panem w tej sprawie i masz więcej rozumu od nas wszystkich. Kiedy tego wymagasz, zaczekamy; trzeba się zdobyć na rozsądek.
Na tem skończyła się rozmowa. Baudu sądził, że się Colomban, rzuci w jego objęcia z wykrzykiem: „Ojcze, uspokój się będziemy walczyć; teraz nasza kolej nastąpiła. Oddaj nam sklep, jakim jest, abyśmy dokazali cudu i wyratowali go”. Patrzał nań i opanował go wstyd; oskarżał siebie, że chciał oszukać swe dzieci. Stara drobiazgowa aż do manii uczciwość, rozbudziła się w nim na nowo. Ten roztropny chłopiec ma racyę, myślał on; w handlu nie ma uczucia, są tylko cyfry.
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/352
Ta strona została skorygowana.