mienie płynące w dolinie, tak się zdawało, że fale klientek, płynące do westibulu, wabią do siebie przechodniów, przyciągając ludność, z czterech stron Paryża. Zwolna posuwały się naprzód tak ściśnięte, że tchu im brakowało i podtrzymywane parciem ramion i brzuchów, których ciepło czuć im się dawało; zadowolone, że się tam znajdują, rade były z tego utrudnionego przystępu, który jeszcze podniecał ich ciekawość.
Była to mieszanina dam strojnych w jedwabie, mieszczek w skromnych sukienkach i dziewcząt z gołemi głowami, a wszystkie były porwane tą samą namiętnością. Niewielka liczba mężczyzn ginęła pomiędzy damami, rzucając niespokojne wejrzenia. Mamka, w największej ciżbie, wysoko podnosiła do góry dziecko, śmiejące się radośnie. Jedna tylko chuda kobiecina, gniewała się, wymyślając od brzydkich słów sąsiadce, że ją przygniata.
— Zdaje mi się, że chyba tu pozostanie moja spódnica, rzekła pani de Boves.
Pani Marty, milcząca, z twarzą zarumienioną jeszcze od ostrego powietrza, podnosiła się na palcach, żeby pierwej od innych ponad głowami coś ujrzeć i zmierzyć głąb magazynów. Źrenice szarych jej oczu były wązkie jak u kotki przybywającej z pełni światła. Zdawało się, że nic nie rozróżnia. Miała ona spokojną cerę i oczy bez wyrazu, osoby budzącej się ze snu.
— Ach, nakoniec! — odezwała się wzdychając.
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/387
Ta strona została skorygowana.