— Dziwny drób, który ma tylko łapki — zauważył Mignot.
Ci, którym dostały się grzbiety, dąsali się. Z tem wszystkiem pożywienie znacznie było lepsze, od czasu nowego urządzenia. Mouret już nie wchodził w umowę z przedsiębiorcą, za sumę oznaczoną; lecz sam zarządzał kuchnią. Zaprowadził tam służbę organizowaną na wzór oddziałów, mającą naczelnika, podstarszego i inspektora; wprawdzie kosztowało go to więcej, ale za to personel dobrze żywiony, zdolniejszy okazywał się do pracy. Było to wyrachowanie praktyczno-humanitarne, które przez długi czas korciło Bourdoncle’a.
— Trzeba jednak przyznać, że to udko jest dobrze upieczone, — rzekł Mignot — proszę o chleb.
Ogromny bochen chleba, obchodził wszystkich kolejno; gdy kto ukrajał sobie kawałek wsadził weń nóż.
Maruderzy przybiegali jeden po drugim; wszyscy zasiedli z ogromnym apetytem; tem więcej że pracowali od rana. Coraz głośniej słychać było szczęk widelcy, bulkotanie wypróżnianych butelek, brzęk szklanek, zbyt mocno stawianych i szmer pięciuset szczęk, energicznie żujących. Rzadkie jeszcze słowa wychodziły z pełnych ust.
Deloche, siedzący pomiędzy Baugé i Liénardem, znalazł się prawie naprzeciw Faviera o kilka miejsc tylko dalej. Obaj zamienili z sobą niechętne spojrzenia. Sąsiedzi świadomi ich kłótni
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/459
Ta strona została skorygowana.