zawsze tak bywało w dnie kiedy podawano drób; towarzyszyło mu pewne podbudzenie i hałas nie do zniesienia. Skoro garsoni wnieśli karczochy w oliwie, nie można się już było słyszeć, ale inspektor deżurny miał nakazaną pobłażliwość.
— Ale, ale, czy wiecie o awanturze? — spytał Favier.
Lecz Mignot przerwał mu pytaniem:
— Może kto nie lubi karczochów? Sprzedaję wety za karczocha!
Nie było odpowiedzi: wszyscy lubili karczochy. Śniadanie to zaliczało się do dobrych, widziano bowiem morele na wety.
— Zaprosił ją na obiad, mój kochany; — mówił Favier do swego sąsiada z prawej strony, kończąc swe opowiadanie. Jakto, nie wiedziałeś?
Cały stół już wiedział; gadano o tem od rana, aż do znudzenia. Zawsze jedne i też same żarty, przechodziły z ust do ust. Deloche znowu zbladł.
Patrzył na nich... nakoniec oczy jego zatrzymały się na Favierze, który uporczywie powtarzał:
— Jeżeli jej dotąd nie miał, to teraz mieć będzie... I nie on pierwszy, o że nie, to nie!
On również patrzał na Deloche’a z miną wyzywającą.
— Kto lubi kości, może ją dostać za sto sous.
Nagle uchylił głowę. Deloche, ulegając gwałtownemu popędowi, cisnął mu w twarz szklanką wina, jąkając:
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/462
Ta strona została skorygowana.