leżał. Henryeta przyglądała się sobie w lustrze od szafy.
— Czy można go nosić? Powiedz pan szczerze.
— Rzeczywiście, jest chybiony — powiedział Mouret, żeby zakończyć tę sprawę. — Ale to bardzo prosta rzecz; panna zdejmie miarę i zrobimy nowy.
— Woale nie; ja chcę mieć ten sam i potrzebują go natychmiast — żywo zawołała. — Tylko że mi ściska piersi, a z tyłu odstaje.
Potem dodała oschle:
— Patrzeniem nie zaradzisz panna złemu! staraj się coś wymyśleć, to do ciebie należy.
Dyoniza, nie otwierając ust, zaczęła znowu spinań. Trwało to długo, musiała bowiem przechodzić od jednego ramienia do drugiego; wypadło jej nawet schylić się, ażeby z przodu obciągnąć płaszczyk. Stojąc przed nią, pani Desforges pozwalała opinać płaszczyk na sobie, z ostrym wyrazem twarzy pani, którą sługa nie może zadowolnić. Uszczęśliwiona, że poniża dziewczynę, wydawała krótkie rozkazy, szpiegując na twarzy Moureta najmniejsze drgnienie nerwowe.
— Zapnij panna tutaj. Nie tam... tu, przy rękawie. Czy panna nie rozumiesz? Ależ nie tak... Patrzajże... kieszeń się oddyma. Ostrożnie, kłujesz mnie panna.
Dwa razy Mouret napróżno usiłował przerwać tę scenę. Serce biło mu jak młotem, na widok poniżenia przedmiotu jego miłości; kochał jeszcze
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/503
Ta strona została skorygowana.