Był to młodzieniec z żywem okiem, którego odszukał odźwierny domowy. Wołał on zbadać chorego, zanim go położą. Tylko lewa noga była złamana powyżej kostki. Złamanie było proste, nie można było obawiać się żadnej komplikacyi. Miano właśnie zanieść lektykę do pokoju, kiedy nadszedł Gaujean, aby zdać sprawę, że ostatni raz próbował wydźwignąć się: ale nadaremnie; ogłoszenie upadłości stało się więc nieuniknionem.
— Ale co się tu stało? — szepnął — co się dzieje?
Dyoniza jednem słowem wyjaśniła mu rzecz całą. Zmięszał się bardzo; Robineau przemówił doń słabym głosem:
— Nie mam do pana żalu, ale jest w tem trochę i pańskiej winy.
— Cóż robić, mój kochany, — odpowiedział Gaujean — trzeba było mieć pewniejsze nogi od naszych! Wiesz, że ze mną nie lepiej się dzieje.
Podniesiono nosze, a ranny znalazł jeszcze dosyć siły, żeby mu powiedzieć:
— Nie, nawet pewniejsze nogi byłyby się ugięły. Pojmuję, że tacy zawzięci starcy jak Bourras i Baudu, obstawali przy swojem, ale my młodzi, co uznawaliśmy korzyści nowego obrotu interesów!... Nie, Gaujean, to koniec świata!
Wyniesiono go. Pani Robineau uściskała Dyonizę w uniesieniu, w którem prawie przebijała radość, że uwolnioną jest nareszcie od kłopotów
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/603
Ta strona została skorygowana.