przerażająco smutny dom; istoty ukochane znikły, handel popadł w sromotną ruinę, on jeden tylko dźwigał zamarłe serce i zranioną duszę pośród tych katastrof. Podniósłszy oczy do pociemniałego sufitu, przysłuchiwał się milczeniu panującemu w ciemnej salce jadalnej, w owym kącie rodzinnym, w którym wszystko było mu miłe, nawet jego stęchłe powietrze. W dawnem mieszkaniu najmniejszego oddechu nie było słychać; ciężki jego i miarowy krok, odbijał się o stare ściany, jak gdyby się przechadzał po grobie najtkliwszych swych uczuć.
Nakoniec Dyoniza przystąpiła do głównego celu swych odwiedzin:
— Mój stryju, przecież nie możesz tak pozostać; trzeba coś stanowczego przedsięwziąść.
Nie zatrzymując się, odpowiedział:
— Zapewne, ale cóż mam robić? Chciałem sprzedać, ale nie było kupujących. Zamknę sklep pewnego poranku i oddalę się.
Wiedziała, że się stryj nie może obawiać bankructwa, gdyż kredytorowie woleli porozumieć się, przez wzgląd na tak zawzięte prześladowanie losu, ale zapłaciwszy wszystkich, ujrzy się na bruku.
— A co potem będzie? — szepnęła, rozmyślając nad sposobem ofiarowania tego, z czem przyszła.
— Nie wiem; — odpowiedział. Może mnie kto weźmie z ulicy.
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/611
Ta strona została skorygowana.