nosił na sobie cechę kobiecej tkliwości i serdeczności, pomimo wysokiego sufitu. Przez dwa okna, dawały się widzieć kasztany ogrodu Tuileryjskiego, z których wiatr październikowy liście unosił.
— Ależ to wcale nie brzydkie Chantilly, zawołała pani Bourdelais, trzymając wachlarz.
Była to mała blondynka lat trzydziestu, z delikatnym noskiem i żywem okiem; Henryety koleżanka z pensyi, która wyszła za naczelnika wydziału w ministeryum finansów. Pochodząc ze starej mieszczańskiej rodziny, prowadziła dom i wychowywała troje dzieci gorliwie, z wdziękiem i głębokiem poczuciem życia praktycznego.
— I zapłaciłaś za ten kawałek dwadzieścia pięć franków? zapytała rozpatrując każde oczko koronki. Powiadasz, że to z Luc, od robotnicy z tamtych stron? Nie, nie, to wcale nie drogie... Ależ musiałaś dać oprawić.
— Rozumie się; odpowiedziała pani Desforges; oprawa mnie kosztuje dwieście franków.
Pani Bourdelais, zaczęła się śmiać.
— Moja Henryeto, jeżeli się to nazywa kupić za bezcen... dwieście franków za tę prostą oprawę z kości słoniowej i cyfrę! i to dla kawałka koronki, na którym oszczędziłaś jakie sto sous! Taki sam wachlarz możesz wszędzie dostać za sto dwadzieścia pięć franków, w oprawie. Wymieniła sklep na ulicy Poissonnière.
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/98
Ta strona została skorygowana.