le bywała ich tu cała gromada: tuzin, piętnaście, dwadzieścia sztuk, nie można było nigdy dorachować się wszystkich, bo kotki kociły się we wszystkich kryjówkach, gdzie tylko było trochę podesłanej słomy, z pod której po upływie kilku dni wracały w otoczeniu pięciorga albo sześciorga kociąt. Po kotach zbliżyła się do bud Cezara i Zbója, dwóch psów owczarskich; zawarczały jednak na nią; niecierpiały jej.
Wieczerza, pomimo pożegnania się ze zwierzętami domowemi, upłynęła jak codzień. Pan domu jadł, rozmawiał, jak gdyby nic zupełnie nie zaszło. Po skończeniu dziennej roboty nie było już mowy o niczyim wyjeździe. Wszyscy udali się na spoczynek, cień wieczora spowił uśpiony dom.
Tej samej nocy spała Jakóbka w pokoiku nieboszczki pani Hourdequinowej. Był to piękny pokój, w którym, w głębi alkowy, oklejonej czerwoną tapetą, stało wielkie łoże. Prócz łoża stała tam też szafa, mały stolik i fotel z poręczami, a nad małem mahoniowem biurkiem połyskiwały z pod szkła oprawy medale, otrzymane przez pana Hourdequina na wystawach rolniczych. Cognetka, rozebrana do koszuli, wdrapała się na łoże małżeńskie, wyciągnęła się na niem, rozpostarła ramiona i rozkraczyła uda, aby zawładnąć łóżkiem całkowicie, śmiejąc się przytem gruchającym swoim śmiechem synogarlicy.
Kiedy nazajutrz rzuciła się Janowi w objęcia, odepchnął ją. Z chwilą, kiedy została na dobre utrzymanką pana domu, byłoby to już nie w porządku, nieuczciwie! Nie chciał, stanowczo nie chciał.
W kilka dni później, wieczorem, Jan wracał pieszo z Cloyes, kiedy o dwa kilometry od Rognes zdziwił się na widok wyprzedzającej go dwukołówki chłopskiej. Wydawała się pusta, nikt nie siedział na ławeczce, a koń, pozostawiony sam sobie, powracał