jak zabawiał się naprzykład z Franusią. I w tej samej chwili, podniósłszy głowę, zobaczył ją właśnie, wyprostowaną i rozeźloną, jak stała w słońcu, miotającą z oczu takie błyskawice gniewu, że zabawił go widok dziewczynki pomimo zakłopotania i zmieszania, w jakie wprawiło go zrobione tylko co odkrycie.
W tej chwili rozległ się głos trąbki, jak gdyby wzywającej do apelu. Lizka wyskoczyła z grochów, wołając.
— O! to Lambourdieu!... Muszę zamówić sobie u niego kapelusz.
Z drugiej strony żywopłotu, na gościńcu, ukazał się nizki człowieczek, dmący w trąbkę i poprzedzający podłużny wóz, ciągniony przez siwą szkapę. Był to Lambourdieu, właściciel dużego kramu w Cloyes, który z czasem do swojego składu nowości dołączył magazyn kapeluszy, magazyn szewcki, a nawet handel towarami żelaznemi, cały bazar, obwożony przez niego ze wsi do wsi, w promieniu pięciu czy sześciu mil. Chłopi nauczyli się powoli kupować u niego wszystko, zacząwszy od garnków i rondli i skończywszy na ubraniach ślubnych. Wóz jego otwierał się przez opuszczenie bocznej deski, odsłaniając szeregi szuflad, tworzących całkowitą wystawę sklepową.
Otrzymawszy zamówienie na kapelusz, właściciel wędrownego kramu zachęcał w dalszym ciągu do kupna.
— A może potrzebne wam są ładne chustki?
Wyciągnął z pudełka zachwalany towar, powiewając w słońcu jaskrawo-pąsowemi w złote palmy chustkami.
— Trzy franki sztuka, to zadarmo!... Pięć franków za obie razem!
Lizka i Franusia wzięły je w ręce po przez żywopłot, na którym suszyły się Julisiowe pieluchy, próbowały gatunku, wyraźnie wielką mając na chustki
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.