ki, której przezwisko powtarzała czasem, ot tak, aby go podrażnić.
— No, skoro już zaczęłam — mówiła dalej matka Frimat — lepiej powiedzieć wszystko do końca. — Otóż, wiedzcie, że niema takiej ohydy, którejby nie opowiadano, odkąd tu przychodzicie. W zeszłym tygodniu — prawda? podarowaliście jednej i drugiej po chustce. Ubrały się w nie w niedzielę do kościoła... Poprostu obrzydliwość bierze... mówią, że wysypiacie się z jedną i z drugą.
Jan cały drżący i zdecydowany nagle, zerwał się na równe nogi.
— Słuchajcie, matko Frimat, powiem wszystko przy was, nic mi to nie wadzi... Zapytuję Lizkę, czy chce, żebym się z nią ożenił?... Słyszycie, Lizko, zapytuję was, a jak się zgodzicie, bardzo będę temu rad.
Lizka w tej chwili właśnie wylewała ukrop do balijki. Nie spiesząc się, polała nim dokładnie bieliznę, a potem, cała mokra od pary, spoważniała i spojrzała mu prosto w oczy.
— Mówicie prawdziwie?
— Całkiem prawdziwie.
Nie dziwiło jej to. Było przecież zupełnie naturalne. Nie powiedziała jednak ani tak, ani nie. Gnębiła ją widać jeszcze jakaś myśl.
— Nie powinniście mi odmawiać z powodu Cognetki — zaczął znów — bo, widzicie, Cognetka, to...
Przerwała mu przeczącym ruchem ręki; wiedziała dobrze, że to bez znaczenia te wszystkie żarty na folwarku.
— Co prawda, nie mam nic prócz skóry na ciele, a wy macie dom i grunt.
I znów uczyniła ruch ręką, jak gdyby chciała powiedzieć, że w jej położeniu, z dzieckiem... Rozumiała tak samo, jak on, że wyrównywa się to.
— Nie, nie, to nie to — oświadczyła wreszcie. — Ale widzicie... rozchodzi mi się o Kozła...
— A kiedy on nie chce.
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.