Zapytam się. Będę wiedziała, czego się trzymać. Postanowimy coś wtenczas... Dobrze tak będzie, co?
— Dobrze.
Wyciągnął do niej rękę i potrząsnął dłoń, która mu ona podała. Cała jej osoba, przesiąknięta gorącą parą mydlin, tchnęła zapachem dobrej gospodyni, zapachem ługu, do którego dodano kosaćca.
Od poprzedniego dnia obwoził Jan mechaniczną kosiarkę po kilku morgach łąk, należących do Borderie i położonych nad brzegiem Aigry. Od świtu do nocy słychać było miarowy klekot noży; tego rana kończył już swoją robotę; padały ostatnie pokosy, ścieląc się śladem kół blado-zieloną warstwą cienkich łodyżek. Na folwarku nie było parowej grabiarki, polecono mu więc nająć dwie kobiety do pomocy: Palmirę, która zabijała się pracą i Franusię, która zaprzęgła się do roboty dla zachcianki jeno. Obie, już od piątej rano na polu, rozrzucały długiemi widłami nawpół wyschłą trawę, którą poprzedniego dnia ułożyły w kopiec dla uchronienia jej przed nocną rosą. Słońce wstało na gorącem, czystem niebie, lekki wietrzyk odświeżał powietrze. Idealny dzień na sprzęt siana.
Kiedy, po śniadaniu, Jan wrócił wraz z obiema grabiarkami, siano na pierwszej skoszonej połaci łąki już doszło. Wziąwszy je w rękę, poczuł, że jest suche i trzeszczące.
— Przetrząśnijmy je raz jeszcze — zawołał na swoje pomocnice — na odwieczerz zaczniemy ustawiać stogi.
Franusia w szarej, płóciennej bluzie, owiązała dokoła głowy niebieską chustkę, której jeden koniec opadał jej na kark, a dwa drugie swobodnie zwisały na policzki, osłaniając twarz od palącego blasku słońca. Miarowym ruchem rozkołysanych wideł nabierała siano i podrzucała je w górę, a wiatr rozsypywał je