ce chyliło się na widnokręgu, kosiarze wycinali coraz szersze wyłomy. Wiktor, po narychtowaniu swojej kosy, nie spieszył się jednak z robotą, a że w tej chwili przechodziła Flądra z gęsiem swojem stadkiem, wymknął się cichaczem i pobiegł za nią, ukrytą już pod osłoną gęstego szeregu obrzeżających rzekę zarośli wierzbiny.
— Masz tobie! — zawołał Jan — już i na nią ostrzy zęby. Czeka go tam szlifierka.
Franusia parsknęła nowym śmiechem na tę aluzję.
— Za stary dla niej.
— Za stary!... Bodaj że wzajem na się ostrzą zęby!
Gwizdnął przeciągle, naśladując świst kamienia, ostrzącego żelazo. Nawet Palmira, trzymająca się za brzuch ze śmiechu, jak gdyby ją kolka sparła, zawołała:
— Co się temu Janowi zrobiło? Nigdy tak nie dokazywał.
Jan i Palmira coraz wyżej podrzucać musieli Franusi siano, stóg rósł jak na drożdżach. Żartowano z nauczyciela i z Berty, którzy usiedli zmęczeni lekcją koszenia. Może „Ta Bez Tego“ pozwoliła mu łaskotać się zdaleka źdźbłem trawy... tak czy tak jednak nie będzie dla niego chleba z tej mąki.
— Bezeceństwa dziś gada! — powtarzała Palmira, nienawykła do śmiechu i dusząca się nim prawie.
Jan chciał ją podrażnić.
— Oho, dożyliście do trzydziestu dwóch lat i nie próbowaliście nigdy, jak smakuje?
— Nie, nigdy!
— Jak to? nigdy żaden chłopiec was nie miał? Nie macie kochanka?
— Nie, nie.
Szara bladość powlokła jej ponurą, wydłużoną, przedwcześnie wynędzniałą twarz, zwiędłą i ogłupiałą w nieustannej ciężkiej pracy, rozjaśnioną jedynie pa-
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.