jak mówią — nie znajdą przezemnie niezadługo już ludzi, umiejących znoić się tak, jak to bywało za dawnych, dobrych czasów.
Powozik wjeżdżał właśnie do Rognes drogą, prowadzącą na Bazoches-le-Doyen, kiedy deputowany dostrzegł księdza Godarda, który wychodził od Macquerona, gdzie był tego dnia na śniadaniu po odprawieniu mszy. Przypomniawszy sobie kłopoty swoje z wyborami, zapytał:
— A duch religijny wśród naszego ludu wiejskiego?
— O, tylko strona formalna, obrządkowa, poza tem, w głębi serca, nic! — odpowiedział Hourdequin lekceważąco.
Kazał woźnicy zatrzymać się przed gospodą Macquerona, który stał na progu z księdzem. Hourdequin, jako mer, przedstawił swojego adjunkta, Macquerona, odzianego w stare, wytłuszczone palto. Celina, fertyczna i strojna, w muślinowej sukni, przybiegła na powitanie gości, wysuwając naprzód córkę swoją, Bertę, chlubę rodziny, w stroju miejskiej panny, w sukni jedwabnej w wąskie liljowe paski. Przez ten czas wieś, która zdawała się wymarła, odrętwiała w bezruchu pięknego, niedzielnego dnia, zbudziła się, podniecona do życia niespodzianką niezwykłej wizyty. Chłopi wychodzili jeden po drugim na progi chat; dzieci wyzierały nieśmiało z poza matczynych spódnic. U Lengaigne‘ów zwłaszcza niebywały panował zamęt. On sam, z brzytwą w ręku, wysunął głowę, żona jego, Flora, zatrzymała się wśród odważania tabaki za cztery susy i pobiegła wyjrzeć przez szyby okienne; oboje głęboko urażeni, wściekli, że dostojni goście zatrzymali się przed sklepem ich rywala. Powoli schodzili się ludzie, tworzyły się grupy, całe Rognes, od jednego końca do drugiego, wiedziało już o nadzwyczajnem wydarzeniu.
— Panie deputowany — powtarzał Macqueron,
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.