panu przynajmniej czas, dopóki nie skończę, a potem odwiezie mnie pan do domu.
Pan Chédeville musiał rad nie rad iść z księdzem. Grupy stały się tłumniejsze, niektóre poszły w ślad za nim. Nabierano odwagi. Każdy myślał o tem tylko, czego ma od niego żądać.
Hourdequin i Macqueron, wszedłszy do sali przeciwległego merostwa, zastali już tam trzech radnych: Delhomme’a i dwóch innych. Sala obrad — obszerna, wybielona wapnem izba, miała za całe umeblowanie tylko długi sosnowy stół i dwanaście wyplecionych słomą krzeseł. Pomiędzy dwoma oknami, wychodzącemi na dziedziniec, wmurowana była szafa, w której przechowywano archiwum pomieszane z pojedynczemi arkuszami dokumentów administracyjnych. Dokoła ścian, na półkach, leżały nagromadzone płócienne kubły na wypadek pożaru, dar jednego z mieszczan, wielce kłopotliwy, nie wiedziano bowiem, gdzie je umieścić, a co gorsze, niepotrzebny, ponieważ nie posiadano wcale sikawki.
— Przepraszam panów za opóźnienie — zaczął grzecznie Hourdequin — miałem u siebie na śniadaniu pana de Chédeville’a.
Żaden z radnych nie poruszył się nawet, niewiadomo też było, czy uznali go za wytłumaczonego, czy nie. Widzieli przez okno nadchodzącego deputowanego i, chociaż przejęci sprawą bliskich wyborów, nie uważali jednak za właściwe mówić o tem przedwcześnie.
— Do licha! — oświadczył mer-obszarnik. — Jest nas tylko pięciu; nie będziemy mogli uchwalić żadnej decyzji.
Na szczęście wszedł na salę Lengaigne. Zrazu postanowił nie pójść wcale na posiedzenie rady; sprawa przeprowadzenia drogi nie interesowała go ani trochę. Miał też nadzieję, że jego nieobecność przeszkodzi powzięciu uchwał. Ale przybycie pana
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.