coś pod nosem, dusił w sobie swoje poglądy republikańskie. Pomimo że nazwisko pana de Chédeville’a nie zostało wymienione ani razu, wszystko, co mówiono, wskazywało na niego, było niejako płaszczeniem się przed jego tytułem oficjalnego kandydata.
— No, moi panowie, możebyśmy rozpoczęli — zachęcił mer, siadając na swoim fotelu prezydjalnym, właściwie krześle, mającem nieco szersze oparcie i dwie boczne podpórki do rąk. Obok niego usiadł adjunkt tylko. Dwaj radni pozostali na stojączkę, dwaj inni siedzieli na występie okiennym.
Lequeu wręczył merowi jakiś papier, mówiąc mu coś do ucha, poczem wyszedł pompatycznie z sali.
— Panowie — rzekł Hourdequin — mam tu list, skierowany do nas przez nauczyciela naszej szkoły.
Odczytano list. Było to żądanie podwyżki, umotywowane gorliwością w pracy — prosił o trzydziestofrankowy roczny dodatek. Twarze wszystkich sposępniały. Bronili z takiem samem skąpstwem pieniędzy gminnych, jak gdyby każdy z nich musiał wyłożyć je z własnej kieszeni. Skąpili zwłaszcza na szkołę. Odmówili odrazu, bez dyskusji.
— Dobrze! Powiemy mu, żeby poczekał. Zanadto pilno młodzieńcowi... A teraz, przystąpmy do sprawy naszej drogi.
— Przepraszam pana, mera — przerwał mu Macqueron — chciałbym przedtem powiedzieć parę słów o probostwie.
Hourdequin, zdumiony, teraz dopiero zrozumiał, dlaczego ksiądz Godard był na śniadaniu u winiarza. Jaką to ambicją powodowany pchał się Macqueron w ten sposób na pierwszy plan? Nadaremnie jednak przekładał on, że gmina jest dostatecznie bogata, aby móc opłacać własnego proboszcza, że bynajmniej nie przynosi jej zaszczytu kontentowanie się resztkami Bazoches-le-Doyen — wszyscy wzruszali ramionami,
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/191
Ta strona została uwierzytelniona.