— Czterdzieści pistolów?! Kpicie chyba, matko?..
— Chcecie trzydzieści?
Dłoń jego upewniała się wciąż o mocy i dobrym układzie kości. Potem obsunęła się niżej, pomiędzy uda, w to miejsce, gdzie obnażona skóra pięknej szafranowej barwy zapowiadała obfitość mleka.
— Zatem trzydzieści — dobrze?
— Nie, czterdzieści — odpowiedziała właścicielka krowy. Odszedł, potem znów powrócił, a ona wreszcie zdecydowała się wszcząć rozmowę.
— To mocne bydlę, nawskroś. Skończy dwa lata na Świętą Trójcę i za dwa tygodnie ocieli się... Napewno będziecie jej radzi.
— Trzydzieści pistolów — powtórzył.
Widząc, że odchodzi na dobre, rzuciła okiem na swojego męża i zawołała:
— Chcę już wrócić do domu... Dacie trzydzieści pięć, ale zaraz...
Zatrzymał się i zaczął nagle krytykować krowę. Nie jest dość tęgo zbudowana, boki ma zapadłe, widać, że bydlę nie miało właściwego doglądu i że przez dwa lata niedostatecznie było karmione. Potem wmawiać zaczął, że ma skaleczoną nogę, co ani się zaczynało. Kłamał ot tak, ażeby kłamać, z wyraźną złą wiarą, w nadziei rozgniewania i oszołomienia sprzedającej. Ona jednak wzruszała ramionami.
— Trzydzieści pistolów — powtórzył.
— Nie, trzydzieści pięć.
Dała mu odejść. Zbliżył się do kobiet i powiedział im, że baba da się ugiąć, ale że trzeba dla zamydlenia jej oczu zacząć targować inną krowę. Cała grupa stanęła przed wielką, czarną krową, którą ładna młoda dziewczyna, dziecko prawie, trzymała na postronku. Okazało się, że cena czarnej jest właśnie trzysta franków. Udawał, że nie uważa tego za zbyt drogo, zaczął unosić się nad jej zaletami i nagle zwrócił się do właścicielki poprzedniej krowy.
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.