gadać głupstwa, trącać się szklanką, ale na dnie jego siwych oczu wyraźnie czaiła się nadzieja zrobienia dobrego interesu. Odrzucony przez niego trzeci udział stawał się korzystny, tak samo też dobrze będzie ożenić się z dawną kochanką, której pole, sąsiadujące z jego własnem, podwoiło prawie swoją wartość.
— Cóż to, psiakrew?! — zawołał — nie napijemy się kawy?
— Trzy kawy! — zakomenderował Jan.
I zostali jeszcze godzinę, popijając małemi łykami kawę i opróżniając karafinkę wódki, a Kozioł wciąż jeszcze nie oświadczał się ze swojemi zamiarami. Zaczynał mówić, urywał, cedził słowa, cofał się, jak gdyby w dalszym ciągu dobijał targu o krowę.
Widoczne było, że rzecz jest postanowiona, trzeba było jednak czekać na ostateczne słowo. Nagle zwrócił się do Lizki i zapytał:
— Dlaczego nie sprowadziłaś dzieciaka?
Roześmiała się, rozumiejąc, że nareszcie są to wyraźne oświadczyny. Dała mu porządnego szturchańca i, uszczęśliwiona, nie żywiąc do niego żalu, zawołała:
— A! to gałgan z tego Kozła!
Na tem się skończyło. I on też był uradowany. Małżeństwo zostało postanowione. Jan, dotychczas zakłopotany, niespokojny, rozweselił się wraz z niemi i wyraźnej doznał ulgi. Zebrał się nawet na odwagę i powiedział wszystko.
— Wiesz, w samą porę wróciłeś do niej, zabierałem się właśnie zająć twoje miejsce.
— Tak, coś ludzie o tem gadali!... Ale byłem spokojny. Bylibyście przecie oboje przyszli rzec mi o tem.
— To się wie!... Zresztą, to i lepiej, że z tobą... myślę... wedle dziecka. Takeśmy też zawsze sobie kalkulowali, prawda, Lizko?
— Zawsze. Szczera prawda!
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.