midru i rozgardjaszu targowego nie pozostało ani śladu. Od czasu do czasu tylko słychać było zataczające się kroki spóźnionego jakiegoś wieśniaka. Zaciąwszy konia, zobaczył Jan zdaleka drugą bryczkę, uwożącą przyszłą parę małżeńską. Tak było lepiej, nawet bardzo dobrze. Pogwizdywał wesoło, odświeżony powiewem nocy, wolny i szczęśliwy.
I znów nastała pora sianożęcia. Niebo było stale mocno błękitne i bardzo rozprażone, i tylko lekki wietrzyk ochładzał powietrze. Datę ślubu ustalono na dzień świętego Jana, który w tym roku przypadał w sobotę.
Fouanowie przypomnieli Kozłowi, żeby rozpoczął zaprosiny od ciotki Starszej, która, jako senjorka rodu, bogata i wzbudzająca przed sobą lęk królowa, wymagała szczególnych względów. Ulegając namowom, wybrał się pewnego wieczora Kozioł z Lizą, oboje ubrani odświętnie, prosić ją na ceremonję kościelną, a potem na wesele, które odbyć się miało w domu narzeczonej.
Starsza była sama w kuchni, zajęta odwieczną swoją robotą na drutach. Nie zwalniając tempa obracania drutami, wpatrzyła się w oboje badawczo i kazała trzykrotnie dawać sobie te same wyjaśnienia, powtarzać te same zdania. Wreszcie, odezwała się ostrym swoim głosem:
— Na wesele? O! co to, to nie!... Ciekawa rzecz, cobym robiła na weselu?.. To dobre dla tych, co chcą hulać!
Pergaminowa jej twarz zabarwiła się rumieńcem na myśl o uraczeniu się zadarmo; pewni też byli, że przyjmie zaproszenie, musiało wszakże stać się zadość zwyczajowi, który wymagał, aby bardzo nalegać i prosić.