— Wracasz z nami, Janie?... Nie? Prawda, że nie?...
Chłopak, szykujący się wleźć na wózek, zrozumiał i cofnął się, szczęśliwy, że może pozbyć się jej na rzecz towarzysza. Widział, jak przytuliła się do olbrzymiego korpusu nowego swojego kochanka i nie mógł powstrzymać się od śmiechu, kiedy kabrjolet skrył się już z oczu. Mniejsza o to! wróci piechotą. Tymczasem usiadł jeszcze na chwilę na kamiennej ławce na podwórzu, obok Franusi która odpoczywała tutaj, odurzona gorącem i znużeniem, w oczekiwaniu na rozejście się reszty gości. Oboje Kozłowie byli już w swojej izbie, a ona przyobiecała im, że pozamyka wszystko, zanim sama pójdzie spać.
— O, jak tu dobrze! — westchnęła po długiej chwili milczenia.
I znów zaległa uroczysta cisza. Noc jarzyła się mirjadami gwiazd, świeża, rozkoszna. Z ponad łąk nadbrzeżnych dolatywał tak mocny zapach świeżo skoszonego siana, że całe powietrze dokoła było nim przesiąknięte, niby balsamem dzikiego jakiegoś kwiecia.
— Tak! dobrze tu! — powtórzył za nią Jan. — Człowiek lżej prawdziwie oddycha.
Nie odpowiedziała; spostrzegł, że zdrzemnęła się. Głowa jej opadła i sparła się na jego ramieniu. Nieporuszony, pozostał tak na ławce jeszcze z godzinę, snując w duszy mgliste jakieś rojenia. Złe myśli opanowały go zrazu, potem pierzchły. Jest zbyt młoda — wydało mu się, że z czasem ona sama tylko postarzeje się i zbliży do niego.
— Słuchaj, Franusiu, czas, żebyś się położyła. Może ci się coś stać.
Ocknęła się odrazu.
— Tak. Macie rację, wygodniej będzie w łóżku... Dowidzenia, Janie.
— Dowidzenia, Franusiu.
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.