— Jan!... a to ci zmókł, niczem pudel!
W istocie Jan, który przybiegł kłusem z folwarku, jak to mu się często zdarzało, zarzucił tylko worek na plecy dla ochrony przed deszczem; przemoczony był nawksroś, ociekał wodą, ale sam śmiał się z tego dobrodusznie. Podczas, kiedy otrząsał się i wycierał, Kozioł, powróciwszy znów do okna, rozpromieniał się coraz bardziej na widok nieustającego deszczu.
— A to ci pada! istne błogosławieństwo leci z nieba! Aż się serce raduje!
I, powracając na środek izby, dodał:
— Przychodzisz w samą porę. Te dwie zaczynały się już brać za łby... Franusia chce rozdziału, żeby odejść od nas.
— Co? ta smarkula? — zawołał Jan zdumiony.
Jego żądza posiadania dziewczyny rosła w nim wciąż w ukryciu; jedyną jego przyjemnością było przychodzić dla niej do tego domu, w którym przyjmowano go jak przyjaciela. Dwadzieścia razy już byłby się o nią oświadczył, gdyby nie uważał się za zbyt starego wobec niej, takiej młodej. Daremnie czekał: piętnaście lat różnicy nie zmniejszało się przez to. Nikomu nie zdawało się przychodzić nawet do głowy, że mógł myśleć o niej: ani jej samej, ani jej siostrze, ani szwagrowi. Dlatego właśnie Kozioł przyjmował go tak serdecznie, bez obawy o wyniki.
— Smarkula! tak, prawdziwie smarkula — powtórzył, wzruszając po ojcowsku ramionami.
Ale Franusia, zesztywniała, z opuszczonemi w ziemię oczami, powtarzała:
— Chcę mieć mój dział.
— To byłoby najmądrzej — szepnął stary Fouan.
Ale Jan wziął ją łagodnie za ręce i przysunął do siebie, trzymając tak, opartą o swoje kolana, rękami drżącemi przy dotykaniu jej ciała. Zaczął przemawiać do niej łagodnie, wzruszonym, tkliwym, urywa-
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.