ich ociekających wodą łachmanach, przestała na chwilę szorować, rozgniewana, nieodpowiadająca.
— A co im do tego? — wybuchła wreszcie — co obcym ludziom do tego? Kto ich prosił, żeby przychodzili do nas na przeszpiegi?... Nic nikomu nie ukradliśmy.
— No, no!... — obruszyła się matka Fouan — jeżeli to prawda, co gadają, że żyjecie z sobą, to bardzo źle.
Przez chwilę nieszczęśliwa ofiara pozostała niema, bez słów, z wykrzywioną bólem twarzą i oczami mgliście utkwionemi wdal, potem, zgięta znów we dwoje, bąkać zaczęła, przerywając sobie wyraz każdy przyśpieszonym, wahadłowym ruchem wątłych ramion, trących z całej siły podłogę.
— Aha!... bardzo źle... kto to wie?... Ksiądz posyłał po mnie... i nagadał... że pójdziemy oboje... do piekła... Ja... może... ale nie mój biedak!... Niewiniątko, księże proboszczu... odpowiedziałam... chłopak, co nie rozumie więcej... niż trzytygodniowy robaczek... umarłby, żebym go nie żywiła... nie jest mu i tak słodko na świecie... A o mnie... niech nikogo głowa nie boli... Może mnie i udusi, jak na niego najdzie... taka wściekłość... obaczę wtenczas, czy Pan Bóg mi przebaczy...
Stara Fouanowa, która wiedziała o wszystkiem już oddawna, widząc, że nie dowie się niczego nowego, zakończyła rozsądnie:
— Ha, jak nie może być inaczej, to musi być i tak... A jednak, źle się prowadzisz, moja kochana.
I zaczęła utyskiwać, że — każdy ma swój krzyż do dźwigania. — chociażby ona i jej stary! Mało to się najedzą zgryzoty od czasu, kiedy z dobrego serca wyzbyli się ojcowizny dla dzieci! — Zacząwszy na ten temat, nie przestawała już. Był to wieczny przedmiot jej skarg.
— Wdzięczność... Mój Boże! Gdzie jej teraz
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.