Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/269

Ta strona została uwierzytelniona.

— Córuchno! — zawołał Hjacynt — chodź, pokosztuj!... Co? Dobre, prawda?...
I dał jej upić ze swojej szklanki, a tymczasem matka Bécu surowo monitowała jedynaka:
— Coś ty zrobił z czapką? Gdzie ją podziałeś?
— Zgubiłem.
— Zgubił... Czekaj, dam ja ci zgubienie!...
I zamierzyła się, żeby mu wyciąć policzek, ale polowy powstrzymał ją ze śmiechem, napawając się dumą na wspomnienie męskiej dziarskości, okazanej przez syna już w tak młodym wieku.
— Daj mu spokój! Widzisz, że chłopak już nie dzieciak...
— A, gałgany, już się zwąchaliście?... To szelma chłopaczysko!... urwis! jak Boga kocham! Kawał urwisa!
— Idź pobawić się — zakończył Hjacynt po ojcowsku.
— Ale nie róbcie głupstw.
— Spili się jak bele — zauważył Nénesse ze wstrętem, wchodząc na salę taneczną.
Flądra roześmiała się.
— Chyba-że! Na to przecież rachowałam... Tylko dlatego nie skrzyczeli nas.
Zabawa była w całej pełni. Słychać było jedynie puzon Gwoździa, zagłuszający piskliwy, cienki ton skrzypiec. Ubita ziemia, zbyt obficie polana, zamieniła się pod ciężkiemi podeszwami w lepkie błoto. Ze wszystkich poruszanych spódnic, z przepoconych staników i koszul, poznaczonych pod pachami ciemnemi kręgami wilgoci, unosił się mocny odór koźli, spotęgowany jeszcze zapachem kopcia z lampjonów. Między jednym kadrylem a drugim ogólne poruszenie wywołało wejście na salę Berty, córki Macqueron’a, ustrojonej w suknię fularową, taką samą, jaką nosiły córki poborcy podatkowego w Cloyes w dniu Świętego Lubina.
— Co? Rodzice pozwolili jej przyjść? Czy też