— Sprzedam chałupę i przeniosę się do was. Postanowiłem... Dobranoc.
Wolnym krokiem poszedł dalej sam. Ale na sercu było mu ciężko, nogi jego potykały się w ciemności po szosie gościńca, bezmierny smutek zaległ mu duszę, czyniąc krok jego chwiejnym, jak pijanego. Nie miał już ziemi, rychło nie będzie już miał domu. Zdawało mu się, że przepiłowują już stare belki, że odejmują już dachówki ponad jego głową. Odtąd nie będzie już miał nawet kamienia, aby skłonić na nim czoło; będzie wałęsał się po polach, jak nędzarz bezdomny, dniem i nocą, bezustanku, w deszcze i w słoty; zimne krople, padające bez końca, rosić będą jego pochylone ku ziemi ciało.
Piekące słońce sierpniowe wschodziło nad widnokręgiem już od piątej i pod rozpaloną kopułą nieba roztaczała Beaucja niezmierzone łany dojrzałych zbóż. Po ostatnich ulewach żółkły stopniowo wznoszące się wciąż w górę zielone niwy. Teraz były już one jednem tylko złocistem morzem, jak gdyby odbiciem rozpłomienionego powietrza, morzem, toczącem swoje ogniste fale, rozkołysanem przy najlżejszym powiewie. Ani domu, ani drzewa, nic, tylko zboża, zboża, zboża bez końca, bezkres łanów zbożowych. Czasem, w rozpalonej do skwaru atmosferze, spały kłosy ciężkim, nieporuszonym snem ołowianym, a zapach rodzajny kłębił się gęstemi oparami nad ziemią. Kończył się okres płodzenia i czuło się, że wielka macierz wspólna niezdolna już jest dłużej utrzymać w łonie swojem spęczniałego, rzuconego w nią, ciepłego i ciężkiego ziarna, które lada chwila gotowe jest z niej wytrysnąć. I wobec niezmierzonej tej równiny zbożowej, wobec tego żniwa olbrzymiego ogarniał człowieka niepokój jakiś, lęk istoty, czującej swoją mikroskopij-