niach słońca. Tak się jej to wszystko pomięszało w rozognionej ciemni uparcie zaciśniętych powiek, że z ust jej wyrwały się bezwiednie szeptane słowa:
— Byle nie dziecko!... Puść mnie!...
Odskoczył nagle i odciągnięte, zatracone w ten sposób nasienie ludzkie padło na dojrzałe kłosy pszeniczne i na ziemię, która nie broni nigdy przystępu do siebie, na ziemię, której łono, otwarte dla wszystkich zarodzi, wiecznie gotowe jest do płodzenia.
Franusia otworzyła oczy, nie mówiąc nic i nie poruszając się, wciąż jeszcze oszołomiona. — Jakto? Więc to już wszystko? — nie zaznała żadnej rozkoszy, przeciwnie, bólu raczej. Stanął jej w myśli tamten, budząc nieświadomy żal za omanioną żądzą. Leżący obok niej Jan gniewał ją. Dlaczego mu uległa? Nie kochała przecież tego starego! Leżał tak samo nieporuszony jak ona, odurzony tem, co zaszło. W końcu żachnął się niecierpliwie i chciał coś przemówić, ale słowa uwięzły mu w krtani. Bardziej jeszcze zakłopotany tem, chciał ją pocałować, odsunęła się jednak od niego. Nie chciała, aby jej dotknął.
— Będę musiał odejść — szepnął. — Ale ty zostań tu jeszcze.
Nie odpowiedziała, patrząc bezmyślnie w niebo.
— Prawda? Lepiej będzie, jak zaczekasz tu kilka minut, żeby nikt nie widział nas razem na drodze.
Zdecydowała się wreszcie otworzyć zaciśnięte zęby.
— Dobrze, idź sobie!
Więcej ani słowa. Trzasnął z bata, krzyknął na konie i poszedł ku wozowi ociężałym krokiem, z głową opuszczoną. Kozioł zdziwiony był, że Franusia znikła mu za stertami, na widok wszakże wychodzącego z poza ich ściany Jana powziął podejrzenie. Nie zdradzając się z niczem przed Lizką, chyłkiem przemknął się jak myśliwy, chcący zajść zdobycz podstępnie. Potem, nagłym skokiem wpadł na sam środek
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/289
Ta strona została uwierzytelniona.