zarazem wyniszczonego opoja, gwałciciela dziewcząt i rabusia przydrożnego. Będąc od rana w Cloyes, zdążył już upić się, spodnie miał unurzane w błocie, bluzę pełną wstrętnych plam, czapka jego, cała postrzępiona, zsunięta była na tył głowy; palił ordynarne cygaro, wilgotne i czarne, ohydnie cuchnące. Jednakże na dnie jego pięknych, zamglonych oczu czaił się jakiś chochlik drwiny niezłośliwej, otwarte serce wesołego birbanta.
— Cóż to, niema jeszcze ojca ani matki? — zapytał.
Chudy dependent z rozlaną na twarzy żółcią odpowiedział mu pełnem złości, przeczącem potrząśnięciem głową. Hiacynt odwrócił się do ściany, zapominając o kurzącem mu się w ręku cygarze. Ani spojrzał nawet na siostrę i szwagra, którzy zdawali się również nie zwracać na niego uwagi. Potem, nie dodawszy ani słowa, wyszedł, aby czekać na chodniku przed domem.
— O! Jezus Chrystus! O! Jezus Chrystus! — brzęczał mały dependencik fałszywie piskliwym głosem, wychylając głowę przez okno, coraz bardziej rozbawiony przezwiskiem, które budziło w nim wspomnienie zabawnych dykteryjek.
Nie minęło wszakże pięć minut, a już wolnym, ostrożnym krokiem nadchodzili oboje starzy Fouanowie. Ojciec, niegdyś wyjątkowo silny, liczący teraz siedemdziesiąt lat, wysechł i zmalał w znojnej pracy. Tak gorąco przywiązany był do ziemi, że ciało jego zgięło się i pochyliło, jak gdyby dążąc zpowrotem do tej, której tak namiętnie pożądał i którą wreszcie posiadł. Mimo to, poza nogami, mocno już osłabłemi, był wcale jeszcze dziarski, staranny dokoła własnej osoby, nosił małe, siwe, w porządku utrzymane baczki, a jego charakterystyczny, długi nos familijny nadawał ostry wyraz chudej jego twarzy, przypominającej szmaty pobróżdżonej zmarszczkami skóry. W cieniu jego, nieodstępująca męża ani na krok,
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.