— Nie bój się, odda ci się twoje kłosy!
— Myślę!
Lizka, wstydząc się trochę tego sknerstwa, dodała dwie wiązki, jako poduszkę pod głowę, poczem dźwignięto ciało Palmiry i umieszczono je na sprokurowanych w ten sposób marach. Franusia, patrząca na to wszystko jak gdyby we śnie, oszołomiona widokiem śmierci, spadającej na nią nagle, wśród pierwszego jej zetknięcia się z mężczyzną, nie mogła oderwać oczu od nędznego trupa, zdumiona, że ten marny strzęp ludzki mógł być kiedyś kobietą. I, tak samo jak Fouan, stała nad zmarłą w niemem oczekiwaniu odejścia innych; stary też nic nie mówił, zdając się myśleć, że szczęśliwi są ci, co odchodzą.
Kiedy słońce już zaszło, w porze powrotu żniwiarzy z pola, dwaj ludzie przyszli po mary. Ciężar nie był wielki, nie trzeba też było ich zmieniać. Inni wszakże poszli za nimi, tworząc w ten sposób orszak żałobny. Poszli na przełaj przez pola, żeby uniknąć zakrętu szosy. Na podściółce z wiązek pszenicznych trup tężał, a kilka pojedyńczych kłosów, wysuwających się z pod głowy, kołysało się w rytmiczny takt kroków. Pozostał już teraz pod kopułą nieba rdzawy jeno opar zgęszczonego w sinem powietrzu żaru. Na widnokręgu, z drugiej strony Loiry, słońce, otoczone mglistym obłokiem, słało nad Beaucją żółtą oponę promieni, osnuwających ją tuż nad ziemią. Wszystko dokoła zdawało się ozłocone tą żółtością pięknych wieczorów żniwnych. Dokoła stojących jeszcze kłosów strzelały jak gdyby różane płomyczki; ścierniska czerwieniły się lśniącemi błyskami i ze wszystkich stron, aż hen, wdal, w bezkres, wyrastały na tle oceanu płynnego złota garby stert i stogów, zdając się uwypuklać do niebywałych rozmiarów, rzucając cienie wydłużające się i goniące się wzajem w nieskończoność. Powietrze zaległa uroczysta cisza; wysoko, w górze, słychać było tylko
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/294
Ta strona została uwierzytelniona.