— No i cóż? — krzyknął zdaleka na starą kobietę. — Czy to ma być dzisiaj, czy jutro?... Zdaje się wam pewnie, że Pan Bóg jest na wasze rozkazy?
— Przyjdą, przyjdą, księże proboszczu! — odpowiedziała Starsza ze zwykłym swoim, niewzruszonym spokojem.
Hilarjon wynosił właśnie ostatnie szczątki potłuczonych tafli, przyciskając do brzucha olbrzymi zwał kamienia. Kołysał się na kabłąkowato zgiętych nogach, nie zachwiał się jednak, mocny jak skała, obdarzony taką siłą mięśni, że mógłby unieść byka. Z jego zajęczej wargi ciekła ślina, ani kropla potu nie rosiła jednak suchej, twardej jego skóry.
Ksiądz Godard dotknięty flegmą Starszej ostro wpadł na nią.
— Dobrze, że was widzę; gdzież to Starsza ma sumienie, będąc osobą bogatą, pozwalać, żeby rodzony wnuk wyciągał rękę na drodze?
Ale Starsza odpowiedziała księdzu szorstko:
— Matka nie posłuchała mnie, syn jej nic mnie nie obchodzi.
— Mówiłem wam i powtarzałem tyle razy, a teraz przepowiadam jeszcze raz, że za wasze złe serce pójdziecie do piekła. Parę dni temu, gdybym nie wsparł go jałmużną, byłby chłopak umarł z głodu, a i dzisiaj byłem zmuszony wynaleźć dla niego jakieś zajęcie.
Na wspomnienie piekła uśmiechnęła się Starsza ironicznie. — Zna dobrze te bujdy! biedacy mają piekło już na ziemi.
Widok Hilarjona, dźwigającego potłuczone flizy, zastanowił ją bardziej niż słowa księdza. Zdziwiona była; nie przypuszczała nigdy, aby mógł być taki silny z temi swojemi krzywemi, rozstawionemi nogami.
— Jeżeli chce pracować — oświadczyła wreszcie — może znajdzie się dla niego jakaś praca.
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/319
Ta strona została uwierzytelniona.