Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/363

Ta strona została uwierzytelniona.

chlerza i szop, trzech budynków o nieregularnym profilu, zamykających obejście ze wszystkich stron. Podwórze było przestronne, wymiatane co rano, a śmietnik wyglądał na niem, jak ujęty w obramowanie z mularskiego sznurka.
— Dobrydzień, ojcze Fouanie — zawołał Jan zdaleka niezupełnie pewnym głosem.
Stary siedział na podwórzu, trzymając kij między nogami; głowę miał opuszczoną na pierś. Na powtórne wezwanie podniósł wszelako oczy, aby rozpoznać, kto się z nim wita.
— A, to wy, Kapralu?... Dokąd to idziecie tędy?
Witał się z nim tak naturalnie, bez żadnej do niego złości, że chłopak wszedł bez obawy. Zrazu nie śmiał jednak przystąpić do rzeczy; odeszła go odwaga na myśl opowiedzenia staremu, że posiadł przelotnie Franusię. Mówili nasamprzód o pogodzie, o tem, jak słońce dobrze robi dojrzewającemu winu. Jeśli potrwa to jeszcze z tydzień, zbiór będzie bardzo dobry. Potem przyszło chłopakowi na myśl powiedzieć staremu coś miłego.
— Żyjecie teraz jak prawdziwy pan. Niema chyba w całej okolicy nikogo, komu byłoby tak dobrze jak wam.
— Tak, zapewnie.
— O, jak się ma dzieci takie jak wasze!... Dalekoby szukać lepszych.
— Tak, tak... Tylko widzicie, każdy ma swoje słabości...
Stary zasępił się jeszcze bardziej. Od czasu, kiedy zamieszkał u Delhomme’ów, przestał mu Kozioł wypłacać jego rentę, mówiąc, że nie chce, żeby siostra korzystała z jego pieniędzy, Hjacynt nie dawał nigdy ani susa, zaś Delhomme, który żywił teścia i dawał mu przytułek, uważał za naturalne, że nie ma potrzeby nic płacić staremu. Fouan niezbyt wszakże cier-