— Powiedział, że jeśli pokaże się, że dziewczyna zaszła, zobaczy, co zrobić.
Minął już zagrodę, kiedy wśród bezkresnej ciszy usłyszał zdala poważną odpowiedź ojca Soulasa:
— Słusznie, trzeba czekać.
Jan poszedł dalej. Beaucja roztaczała rozległy swój pejzaż, skuty ołowianym snem. Czuć było jej ogołocenie i niemą pustkę w spalonych poszyciach dachów, w ziemi spieczonej i popękanej, w zapachu spalenizny, w monotonnem cykaniu świerszcza, potrzaskującego niby resztka dopalających się wśród popiołu głowni. Jedynym znakiem życia na tle ponurej tej pustki były wznoszące się w regularnych odstępach garby stert. Co dwadzieścia sekund rozdzierały złoto-fioletowe zygzaki błyskawic ciemność nieba na krańcu widnokręgu.
Zaraz następnego dnia przeniósł się stary Fouan do Kozłów. Przenosiny te nie sprawiły nikomu kłopotu: dwa tłomoki rupieci, które stary uparł się przenieść sam, dwoma nawrotami. Nadaremnie próbowali Delhomme’owie wywołać wyjaśnienie. Poszedł, nie przemówiwszy do nich słowa.
U Kozłów oddano mu dużą izbę na dole za kuchnią, gdzie do tego czasu trzymano tylko kartofle i liście buraczane dla krów. Najgorsze, że małe tylko okienko, umieszczone w górze, o dwa metry od podłogi, sączyło skąpe światło, tak że w izbie w biały dzień panował piwniczny mrok. Uklepana ziemia, tworząca podłogę i gnijące po kątach resztki jarzyn podtrzymywały wilgoć, ściekającą brudnemi kroplami po bielonych wapnem ścianach. Kozłowie nie nadwyrężyli się zbytnio urządzeniem izby: zostawili wszystko, jak było, uprzątnąwszy jeden kąt tylko, w którym umieścili żelazne łóżko i stół z sosnowego drzewa. Stary wydawał się zachwycony.
Kozioł tryumfował. Od czasu zamieszkania Fouana u Delhomme‘ów wściekał się ze złości, wiedząc