— A trawa? — zapytała Liza — zostać ma na dworze?
— Przeniosę ją w suche miejsce — odparła Franusia.
Po jej powrocie zasiedli wszyscy do wieczerzy. Niepoprawny Kozioł zapuścił łapę swoją w otwór stanika dziewczyny, żeby złapać pchłę, co jej przeszkadzała, jak rzekła. Nie rozgniewało jej to, zażartowała.
— Nie, nie, schowała się w takie miejsce, gdzieby cię ugryzła.
Fouan nie poruszył się nawet, zaszyty bez ruchu, bez słowa, w ciemny kąt izby. Dwie grube łzy spływały mu po policzkach. Przypomniał sobie wieczór, w którym rozstał się z Delhomme‘ami; dzisiaj powtarza się to samo, ten sam wstyd piekący, że nie jest już panem, ten sam gniewny upór, niepozwalający mu przełknąć kęsa. Wołali go ze trzy razy, żeby przyszedł na wieczerzę, ale on ani drgnął nawet. Nagle wstał i znikł w swojej komorze. Nazajutrz, o świcie, opuścił dom Kozłów i przeniósł się do Hjacynta.
Specjalnością Hjacynta było puszczanie wiatrów. Ożywiało to i zarazem rozweselało dom. Do licha!... nie można się było nudzić z tym obwiesiem! Zawsze uldze takiej towarzyszył nowy, gruby jakiś jego kawał. Nie wystarczały mu ciche szmery, nieśmiało zgłuszane pomiędzy dwoma siedzeniami; lubił detonacje śmiałe, otwarte, huk głośny, niczem wystrzał armatni. Za każdym razem, podnosząc zadki zawadjacko, przywoływał śpiesznie córkę rozkazującym tonem władczym.
— Flądro! chodź tu zaraz do cholery!
Dziewczyna przybiegała, i wnet następował wystrzał z tak ogłuszającym hukiem, że aż podskakiwała w powietrze.
— Leć i łap! Zobacz, czy na nim co jest!