Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/427

Ta strona została uwierzytelniona.

wali ściany, wprawiali szyby, zastępowali przegniłe dachówki nowemi, dzięki czemu proboszcz mógł nareszcie ulokować się poprzedniego dnia w małym, odświeżonym na nowo domku.
Od świtu już sunął szereg wozów ku wzgórzom, wioząc każdy po cztery czy pięć wielkich beczek, otwartych z jednego końca i zwanych „rozwartą paszczą“. Na wozach siedziały dziewczęta i kobiety, zaopatrzone w koszyki, zaś mężczyźni szli pieszo, poganiając konie i zacinając je batem. Wozy szły naprzód gęsiego, jeden za drugim, rozmawiano też z wozu na wóz, wśród śmiechów i wesołych okrzyków.
Wóz Lengaigne’a jechał tuż za wozem Macquerona, tak że Flora i Celina, które nie mówiły z sobą już od sześciu miesięcy, pogodziły się z racji święta winobrania. Na wozie pierwszej jechała stara Bécu, druga wiozła z sobą swoją córkę, Bertę. Rozmowa odrazu zaczęła się toczyć dokoła osoby nowego proboszcza. Zdania, skandowane urywkowo pod rytm końskiego stępa, chwytać trzeba było w świeżem powietrzu poranka.
— Widziałam go, jak pomagał znosić swój kufer.
— Tak?.. No i cóż, jak wygląda?
— Kiedy ciemno było... Wydał mi się jakiś strasznie długi i chudy, z wyciągniętą twarzą, mizerny... Może mieć jakie trzydzieści lat. Wygląda jak niebożątko.
— Mówią, że pochodzi z Owernji, w górach, gdzie się jest przez większą część roku pod śniegiem.
— Biedaczysko! Toż to będzie mu się wydawało dobrze u nas!
— Rozumie się!... Wiesz, nazywa się Madeleine?
— Nie, Madeline.
— Madeline czy Madeleine, zawsze to nie po męsku jakoś.
— Może przyjdzie poznać się z nami na winobranie?.. Macqueron przyrzekł, że go sprowadzi.