Pan Rochefontaine wsiadł już z powrotem do powozu, kiedy trzaskanie z bicza skłoniło go do odwrócenia głowy. Był to Hourdequin, nadjeżdżający w skromnej swojej karjolce, powożonej przez Jana. Dowiedział się o przybyciu przedsiębiorcy budowlanego do Rognes przypadkiem tylko, bowiem jeden z jego fornali spotkał po drodze lando, pospieszył więc, aby spojrzeć w twarz niebezpieczeństwu, tem więcej zaniepokojony, że od tygodnia nalegał na pana de Chédeville’a, aby się zjawił osobiście, nie mogąc wszakże skłonić go do tego. Prawdopodobnie trzymała go mocno jakaś spódniczka, może ładna żona woźnego sądowego...
— A, to pan! — zawołał wesoło, witając w ten sposób pana Rochefontaine‘a, — Nie wiedziałem, że rozpoczął pan już kampanję!
Oba pojazdy zatrzymały się tuż przy sobie. Ani jeden z panów nie wysiadł, rozmawiali tylko, siedząc, przez kilka minut, wzajem jedynie pochyliwszy się ku sobie, aby przywitać się uściskiem dłoni. Znali się, niejednokrotnie bowiem bywali razem na śniadaniach u mera w Chateaudun.
Występuje pan zatem przeciwko mnie? — zapytał nagle ze zwykłą swoją szorstkością pan Rochefontaine.
Hourdequin, który przez wzgląd na swoje stanowisko mera, nie miał zamiaru działać zbyt jawnie, zatrzymał się na chwilę, skonfundowany, że djabelski ten spryciarz ma tak dobrze zorganizowaną policję. Że jednak i jemu nie brak było tupetu, odpowiedział jowialnie, nadając rozmowie ton przyjacielski:
— Nie jestem przeciwko nikomu, jestem za sobą... Moim człowiekiem jest ten, kto będzie mnie bronił. Pomyśleć tylko, że zboże spadło na szesnaście franków, tyle właśnie ile kosztuje mnie samego jego produkcja! Lepiej już doprawdy nie tknąć uprawy i bez pracy zdychać z głodu!
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/453
Ta strona została uwierzytelniona.