— A ja? Nie mam czeladzi? Jak zboże spada do szesnastu franków, musimy zaciskać pasa i pełno jest po naszych przydrożnych rowach biedaków, zdychających z głodu.
Po chwili dodał wciąż jeszcze z uśmiechem:
— Cóż pan chce? Każdy ciągnie za swoim... Jak sprzedaję panu chleb tanio, ziemia we Francji bankrutuje, a jak go panu sprzedaję drogo, przemysł zawiesza klucz na kołku. Cena waszej robocizny coraz jest wyższa, produkty fabryczne drożeją, moje narzędzia, odzież moja, tysiące rzeczy niezbędnych mi do życia... O!.. piękne bagno, w którem się wszyscy w końcu potopimy!
Obydwaj, rolnik i przemysłowiec, zwolennik wolnej wymiany i protekcjonista, patrzyli wzajem na siebie, jeden z uśmiechem jowialnego spryciarza, drugi z zuchwałą szczerością otwartego wroga. Obydwaj uosabiali współczesny stan wojny, walki ekonomicznej na terenie walki o byt.
— Zmusimy chłopa, aby żywił robotnika — rzekł pan Rochefontaine.
— Postarajcie się przedewszystkiem, żeby chłop sam miał co jeść — odparł Hourdequin, zeskakując wreszcie ze swojego kabrjoletu, gdy tamten rzucił swojemu woźnicy nazwę jakiejś wsi. Macqueron, niekontent, że koledzy jego z Rady, stojąc na progu oberży, słyszeli całą rozmowę, zaproponował wszystkim społem wypicie po szklaneczce. Kandydat odmówił jednak ponownie, nie uścisnął ani jednej ręki na pożegnanie i rozparł się wygodnie na poduszkach landa, które uwiozło go głośnym kłusem obu wielkich perszeronów.
Na przeciwległym zakręcie drogi, Lengaigne, stojący w drzwiach swojego sklepu i zajęty ostrzeniem brzytwy, był świadkiem całej sceny. Roześmiał się szyderczo i zawołał bardzo głośno pod adresem sąsiada:
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/455
Ta strona została uwierzytelniona.