nęła w siebie wargi i nad którą pochylili się teraz oboje Kozłowie, jak gdyby chcieli przekonać się, ile pozostało jeszcze w jej głębi życia. Odeszli, potem wrócili raz jeszcze. Język tak przysechł każdemu z nich do podniebienia, że nie mogli wymówić słowa, porozumiewali się oczami tylko. Pokazała mu spojrzeniem poduszkę: — No, dalej! czego czeka. — On wszelako łypał powiekami, pchał ją na swoje miejsce. Nagle Liza, nie mogąc wytrzymać dłużej, chwyciła w garść poduszkę i wcisnęła ją staremu na twarz.
— Przeklęty tchórz! Zawsze musi robić to za niego baba!
Wówczas Kozioł rzucił się, naparł na ofiarę całym ciężarem własnego ciała, podczas kiedy Liza, siadłszy na łóżku, wdrążała w poduszkę swoje nagie udo rozrosłej klaczy. Oboje, rozjuszeni, napierali z całych sił pięściami, ramionami, udami. Stary sprężył się gwałtownie, nogi wyciągnęły mu się z chrzęstem łamanej stali. Zdawało się, jak gdyby podskakiwał do góry, niczem ryba, wyrzucona na trawę. Nie trwało to jednak długo. Trzymali go zbyt silnie, czuli, jak ciało jego rozpłaszcza się pod niemi, jak opróżnia się ze swojej treści. Jedno długie wzdrygnięcie się, ostatni dreszcz, a potem nic, cisza, i tylko coś ochlapłego jak szmata.
— Zdaje mi się, że już — burknął zadyszany Kozioł.
Liza, siedząc wciąż ukucnięta na łóżku, nie skakała już, nadsłuchując, czy nie daje się czuć pod nią żaden znak życia.
— Już, ani drgnie!...
Ześlizgnęła się na ziemię w koszuli podwiniętej pod uda, i podniosła poduszkę.
— Do wszystkich djabłów! Cały siny, przepadliśmy!...
Niepodobna byłoby w samej rzeczy wmówić komukolwiek, że stary sam doprowadził się do takiego
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/608
Ta strona została uwierzytelniona.