Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

Stanąwszy na górze, o mało nie dostał ataku; w piersiach grało mu niczem miechy.
Dzwony biły wciąż, a wystraszone niemi kruki krążyły dokoła wieży na dzwonnicy, zabytku piętnastego wieku, świadczącym o minionej świetności Rognes. Przed otwartemi naoścież wrotami kościoła czekała gromada chłopów; wpośród nich karczmarz Lengaigne, wolnomyśliciel, kurzył swą fajeczkę, nieco dalej, oparty o mur cmentarza, mer w osobie właściciela folwarku, Hourdequina, piękny mężczyzna z twarzą, znamionującą energję, prowadził rozmowę ze swoim adjunktem, korzennikiem Macqueronem. Kiedy ksiądz mijał ich, kiwając głową na powitanie, poszli za nim wszyscy oprócz Lengaigne‘a, ostentacyjnie odwracającego się na pięcie i kurzącego swój cybuszek.
Wewnątrz kościoła, na prawo od kruchty, człowiek, zawieszony u sznura, nie przestawał bić w dzwon.
— Dosyć, Bécu! — krzyknął nieposiadający się z gniewu, ksiądz Godard. — Dwadzieścia razy nakazywałem ci, żebyś czekał na mnie z trzeciem dzwonieniem.
Polowy, który pełnił obowiązki dzwonnika, zeskoczył na ziemię, stropiony własnem nieposłuszeństwem. Był to mały, pięćdziesięcioletni człowieczek, którego czworograniasta, spalona słońcem głowa starego żołnierza, przyozdobiona siwym wąsem i bródką, osadzona była na sztywnej szyi, jak gdyby stale zdławionej zbyt wąskiemi kołnierzykami. Zupełnie pijany już z samego rana, stał na baczność, nie odważając się usprawiedliwić ani jednem słowem.
Ksiądz mijał już nawę, rzucając okiem na pustawe ławki. Ludzi było mało. Na lewo zauważył jedynie Delhomme’a, który przyszedł jako członek zarządu gminy. Na prawo, po stronie, zajmowanej przez kobiety, było ich około tuzina. Ksiądz dostrzegł