Ksiądz Godard, uwolniony wreszcie z opałów, rozpędził się całą parą, kiedy nagle spotkał się oko w oko z państwem Karolostwem. Twarz jego rozpromienił szeroki uśmiech, z jakim zerwał z głowy trójgraniasty kapelusz. Pan Karol odkłonił się majestatycznie, a pani pięknie dygnęła. Sądzone było jednak widocznie, aby ksiądz nie mógł odejść, bowiem nie zdążył jeszcze dobiec do końca placu, kiedy zatrzymało go nowe spotkanie. Tym razem stanął wobec kobiety trzydziestoletniej może, wyglądającej jednak na dobrą pięćdziesiątkę, tak bardzo twarz jej była płaska, żółta, koloru otrębów, i tak przerzedzone miała włosy na głowie.
Zgięta, wyczerpana nadmiernie twardą pracą, chwiała się na nogach pod ciężarem wiązki drobno połupanego chróstu.
— Palmiro — zapytał — dlaczego nie byłaś na mszy w dniu Wszystkich Świętych? To bardzo źle...
Jęknęła za całą odpowiedź.
— Ma ksiądz proboszcz słuszność, ale cóż ja na to poradzę? Bratu mojemu zimno, marzniemy w domu. Poszłam nazbierać gałęzi pod płotami.
— Starsza wciąż jednako nieubłagana?
— O! wolałaby zdechnąć niż rzucić nam kromkę chleba albo kawałek drzewa.
I obolałym, płaczliwym głosem powtórzyła raz jeszcze całą historję od początku: jak babka wypędziła ich oboje z domu, jak musiała umieścić się wraz z bratem w starej, opuszczonej szopie. — Biedny Hilarjon, koślawy, zniekształcony zajęczą wargą, jest zupełnie jeszcze jak dziecko pomimo swoich dwudziestu czterech lat, prawie idjota, tak że nikt nie chce dać mu pracy. Musi więc robić do zdechu za niego i za siebie. Kocha zresztą biedaka jak matka i otacza go, jak może, opieką.
W miarę jak ksiądz słuchał jej opowiadania, grubą, spotniałą jego twarz opromienił wyraz Chry-
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.