przepuszczało zamglone światło, w którem kapelusz ze swojem płaskiem rondem i swoim kształtem urny fantastycznie olbrzymiał.
Ale Grosbois, chociaż pijany, pamiętał dobrze o sprawie, która go tu sprowadziła, ocknął się i wybełkotał:
— Jesteśmy w komplecie... Powiedziałem wam, że akt sporządzony. Wstąpiłem wczoraj do pana Baillehache’a; pokazał mi go. Numery działów tylko nie zostały wpisane przy imieniu i nazwisku każdego z was... Będziemy zatem ciągnęli je na losy i notarjusz będzie musiał potem wypełniać braki, abyście mogli podpisać u niego akt w sobotę.
Otrząsnął się i powiedział głosem donośniejszym:
— Przygotuję więc bilety.
Dzieci starego Fouana nagłym ruchem przyskoczyły do stołu, nie usiłując wcale ukryć swojej nieufności. Śledziły bacznie geometrę, obserwowały każde najdrobniejsze jego poruszenie, jak gdyby był magikiem, zdolnym do zeskamotowania udziałów. Zaczął od rozcięcia arkusza papieru grubemi swojemi palcami alkoholika na trzy równe części, potem oznaczył każdy kawałek cyfrą: 1, 2, 3, wyraźnie wypisaną, olbrzymią. Stojąc za jego plecami, śledzili wszyscy posuwanie się pióra, nawet matka i ojciec potrząsali głową, zadowoleni ze stwierdzenia, że nie mogło tu być żadnego oszustwa. Bilety zostały zwolna złożone i rzucone na dno kapelusza.
Zapanowało uroczyste milczenie.
Po upływie długich dwóch minut Grosbois odezwał się pierwszy:
— Musicie nareszcie zdecydować się... Kto zacznie?
Nikt się nie ruszył. Noc zapadała coraz ciemniejsza i kapelusz zdawał się wciąż olbrzymieć w pomroce.
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.