Ale Jan dał jej jaknajlepszą nadzieję: trzeba było przeczekać podział, a potem wszystko napewno się ułoży... Kiedy powiedział im, że ma zostać na obiedzie u starych, Franka dodała jeszcze:
— To dobrze! W takim razie zobaczymy się rychło, bo idziemy na wieczornicę.
Spoglądał za niemi, jak nikły mu w cieniu. Śnieg padał coraz gęściejszy, ich zlewające się w jedną ciemną plamę ubrania obrzeżały się delikatnym białym puszkiem.
O siódmej po obiedzie starzy Fouanowie, Kozioł i Jan poszli do obory do dwóch krów które matka miała sprzedać. Bydlęta uwiązane w głębi, obok żłobu, ogrzewały wnętrze budynku mocnemi wyziewami ciał i podściółki. Odczuć się to dało zwłaszcza po chłodzie w kuchni, gdzie rozpalony lichy ogień obiadowy nie mógł rozwiać przedwczesnych lodowatych podmuchów listopadowych. To też zimą spędzano tu miłe wieczory w cieple na uklepanej ziemi, bez większego zachodu poza przeniesieniem tutaj małego okrągłego stolika i tuzina starych krzeseł. Każdy z sąsiadów przynosił z kolei świecę; wielkie wydłużone cienie ślizgały się po obnażonych, czarnych od kurzu murach, aż do pajęczyn zawieszonych u wiązań pułapu. Plecy zgromadzonych mile ogrzewał ciepły oddech krów, które spokojnie leżały, przeżuwając spożytą paszę.
Starsza przyszła pierwsza ze swoją robotą na drutach. Nie przynosiła nigdy świecy, nadużywając przywileju podeszłego wieku i budząc taki postrach dla siebie, że brat nie ośmielał się nigdy przypomnieć jej o zwyczaju. Usadowiła się odrazu na najlepszem miejscu, przysunęła do siebie lichtarz, zatrzymując go wyłącznie na swój użytek z powodu osłabionych swoich oczu i oparła o krzesło laskę, z którą nie roz-