stawała się nigdy. Połyskujące drobinki śniegu tajały na ostrych włosach, sterczących na jej czaszce wyschłego ptaka.
— Pada? — zapytała Róża.
— Pada — odpowiedziała urywanym, starczym głosem. I odrazu zabrała się do swojej roboty drutowej, zaciskając wązkie, skąpe w słowa usta i obrzucając badawczym, przenikliwym wzrokiem Jana i Kozła.
Po niej zjawili się inni: nasampierw Fanny, którą przyprowadził syn jej, Nénesse, gdyż Delhomme nie przychodził nigdy na wieczornice, i tuż prawie za nią Lizka i Franka, otrząsające ze siebie ze śmiechem śnieg. Widok Kozła oblał lekkim rumieńcem twarz Lizki, zaś on patrzył na nią z zupełnym spokojem.
— Jak się miewasz, Lizko, od czasu jakeśmy się nie widzieli?
— Dziękuję, nieźle.
— A, to tem lepiej!
Palmira wśliznęła się tymczasem chyłkiem przez uchylone wrota i skurczyła się jak mogła, umieszczając się jaknajdalej od babki, straszliwej Starszej. Nagle, na odgłos jakiegoś hałasu na drodze, zerwała się na równe nogi. Z zewnątrz rozlegał się bełkot przerażenia, płacz, śmiechy, wrzaski i gwizdy.
— Ach, to te podłe dzieciaki znęcają się nad nim!... — zawołała.
Jednym skokiem otworzyła znów wrota i, odzyskując nagle odwagę, rycząc jak raniona lwica, uwolniła brata swojego, Hilarjona, od urągliwych żartów Flądry, Delfina i Nénesse’a, który przyłączył się do dwojga pierwszych, ścigających z wrzaskiem biednego kalekę. Zdyszany, ogłupiały, wszedł Hilarjon, kołysząc się na krzywych nogach. Ślina ciekła mu z zajęczego pyszczka, jąkał się, nie mogąc wytłumaczyć, co zaszło, wątły i drobny na swoje dwadzieścia cztery lata, odrażający potworną szpetotą kretyna.
Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.