Strona:PL Edgar Wallace - Bractwo Wielkiej Żaby.pdf/103

Ta strona została przepisana.

— Tak, panie inspektorze.
Elk połączył się z centralą telefoniczną i kazał przerwać na godzinę wszelkie połączenia. Było trzy kwadranse na drugą.
Pozostawił w klubie na straży osiemnastu detektywów i pojechał z Dickiem i pozostałymi ludźmi z jak największą szybkością na Tottenham. Jakieś sto metrów przed Eldor Street auto zatrzymało się i wszyscy wysiedli. Dick kazał ludziom pójść bocznemi ulicami, sam zaś poszedł z Elkiem dalej.
Na rogu Eldor Street Elk przekonał się, że ostrożność jego zwierzchnika była uzasadniona. Jakiś człowiek stał oparty o słup latarni, i Elk zaczął natychmiast głośną rozmowę z Dickiem na obojętny temat.
Człowiek pod latarnią wahał się o chwilę za długo. Gdy stanęli obok niego, Elk zwrócił się doń: — Czy mogę pana poprosić o ogień?
— Nie, — mruknął nieznajomy.
W następnej chwili leżał na ziemi. Elk klęczał na nim, trzymając go kościstemi palcami za gardło.
— Jeżeli krzykniesz, Żabo, uduszę cię, — syknął detektyw. Zanim opryszek zrozumiał, jaki to huragan zwalił się na niego, był już w rękach detektywów, którzy nadbiegli szybko, związany, z zakneblowanemi ustami, w drodze do auta policyjnego.
— Wszystko zależy teraz od tego, czy gentleman, który pilnuje pasażu za ogrodami, dostrzegł ten incydent, — rzekł Elk, strząsając kurz ze spodni. — Jeżeli nas widział, przeżyjemy miłe rzeczy.
Ale widocznie wartownik w pasażu był zbyt oddalony. Elk stanął u wejścia i usłyszał po chwili stłumione kroki. Ruszył naprzód, nie zachowując się zbyt cicho.
— Kto to? — zapytał wartownik.
— Ja! — szepnął Elk. — Nie wrzeszcz tak.