Strona:PL Edgar Wallace - Bractwo Wielkiej Żaby.pdf/146

Ta strona została przepisana.

filozofów. Tęgi pan był zupełnie oszołomiony. Siedział zmieszany na brzeżku krzesła, jak kiedyś w klubie Herona.
— Wybaczy mi pan, że tu przyszedłem, kapitanie Gordon, — rzekł, wstając. — Właściwie nie mam zupełnie prawa zawracać panu głowy swojemi troskami.
— Cieszy mię, że widzi pan we mnie przyjaciela, — rzekł Dick, potrząsając mu życzliwie rękę. — Czy panowie się znają?
— O tak! — rzekł Johnson i na chwilę odzyskał dawną jowjalną serdeczność.
— Jestem okropnie głodny, — rzekł Dick, — czy zechce pan zjeść ze mną śniadanie?
— Chętnie. Jeszcze dziś nic nie jadłem. Bo musi pan wiedzieć, kapitanie Gordon, że on mię wyrzucił.
Dick spojrzał na niego stropiony. — Co? Maitland wydalił pana?
Johnson skinął głową. — I pomyśleć, że służyłem temu staremu potworowi przez tyle lat za takie liche pieniądze! I nigdy nie dałem mu najmniejszego powodu do skargi! Setki i tysiące funtów przechodziły przez moje ręce — co mówię miljony! A wszystko zgadzało się co do pensa. Naturalnie, bo gdyby tak nie było, odkryłby to przecież natychmiast. On jest największym rachmistrzem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Liczy i pisze dwa razy szybciej od każdego człowieka, — dodał z mimowolnym podziwem.
— Dziwne to właściwie, że człowiek o tak nieokrzesanych manjerach i tak prostackiej mowie posiada takie talenty, — rzekł Dick.
— Dla mnie był on cudem, odkąd go znam, — przyznał Johnson. — Kiedy się słyszy, jak on mówi, możnaby przypuścić, że to zamiatacz ulic. A jednak jest to człowiek bardzo oczytany i o wielkiem wykształceniu.
— Czy ma może także pamięć dat? — zapytał Elk z zazdrością.