Walizka została oddana przed dwoma tygodniami. Elk schował kwit starannie i czule do portfelu.
Najbardziej zdumiewające było dla Elka w całym napadzie to, że człowiek, który go wykonał, podawał się za Wielką Żabę. Elk znał już organizację dość dobrze, aby wiedzieć, że żaden z podwładnych, a raczej niewolników tego człowieka nie odważyłby się nadużyć jego imienia.
Nie rozumiał, dlaczego Żaba miałby uważać właśnie Johnsona za godnego swojej osobistej obecności.
— I sądzi pan, że to był sam naczelnik Bractwa Żab? — zapytał sceptycznie.
— Albo on sam, albo ktoś z jego zaufanych wysłanników, — rzekł Johnson, uśmiechając się łagodnie. — Niech pan spojrzy tu.
Pośrodku różowej bibuły ujrzał Elk stempel z wizerunkiem żaby. Rysunek ten widniał też na odrzwiach.
— To było ostrzeżenie, co? — rzekł Johnson.
— Bywają rzeczy gorsze od kija, — rzekł Elk wesoło. — Czy panu co nie zginęło?
Johnson potrząsnął głową. — Nie, nic!
— Może miał pan w domu jakieś papiery prywatne Maitlanda, które zapomniał mu pan oddać? — zapytał Elk.
— Sformułowanie pańskiego pytania jest bardzo uprzejme, rzekł filozof z uśmiechem, mrugnąwszy oczyma. — Niema tu ani jednego dokumentu o jakiejkolwiek wartości. Dawniej miałem coprawda zwyczaj zabierania roboty z biura Maitlanda do domu i nieraz siedziałem nad nią do północy. To jest też jedna z przyczyn, dla których wymówienie posady tak mię boleśnie dotknęło. Ale jeżeli pan chce, może pan przeszukać wszystkie moje szafy, szuflady, komody, mogę pana jednak zapewnić, że jestem człowiekiem bardzo pedantycznym i istotnie znam każdy papierek, jaki się u mnie znajduje.
Strona:PL Edgar Wallace - Bractwo Wielkiej Żaby.pdf/151
Ta strona została przepisana.