Ray pozostał sam i myśl jego powróciła znowu do otrzymanego polecenia. Tajemniczość, przebranie, wszystko to pociągało bardzo romantyczną naturę Raymonda Bennetta. Jak się ta przygoda mogła skończyć, o tem nie myślał.
I dobrze było dla spokoju jego ducha, że nie umiał zaglądać w przyszłość. Bo gdyby miał ten dar, uciekłby w tej chwili smagany przerażeniem, wyszukałby sobie jakieś samotne miejsce, jakąś jaskinię, żeby tam wpełznąć i drżeć z trwogi i modlić się.
Ella Bennett zamierzała właśnie przygotować lunch, gdy powrócił jej ojciec. Ciężką kamerę postawił w stołowym, zaś walizkę zaniósł jak zwykle do swojej sypialni. Ella dawno już przestała się dziwić, że ojciec niezmiennie chował walizkę w tym pokoju. Kiedy powrócił, miał wygląd dziwnie zmęczony i stary. Pod oczyma miał ciemne kręgi, a twarz była niezwykle blada.
— Czy dobrze ci się powiodło, ojczulku? — zapytała Ella. Było to niezmienne pytanie, na które John Bennett odpowiadał niezmiennem skinieniem głowy.
— Znalazłem dziś rano osadę dzikiego ptactwa i porobiłem rzeczywiście dobre zdjęcia. Koło Horsham możliwości są bardzo ograniczone.
Siadł w starym fotelu koło kominka i napchał fajkę.
Ella nakryła do stołu i odezwała się dopiero, podając ojcu jedzenie. — Przyszedł dziś rano list od Ray’a, — rzekła. Po raz pierwszy od wielu dni wymieniła imię brata.
— Tak? — rzekł Bennett, nie podnosząc oczu od talerza.
— Zapytuje, czy dostałeś jego list, ojcze.